Na naszych dyskach stawił się bowiem przepełniony uczuciem liścik od czasów niesłusznie minionych. W dodatku by uraczyć oczy sowią korespodencją, musieliśmy czekać długich osiem lat, przez których Norwegowie cyzelowali swojego platformera. Problem z Owlboyem też jest podobny do bolączki trapiącej epistolarną twórczość Monroe - to rzeczy prześliczne, ale dość banalne.
Od początku Owlboy zgarnia kilka punktów za wartości produkcyjne - to pixel art najwyższej próby, z przepięknie rozrysowanymi, zróżnicowanymi lokacjami, z charakterystycznymi projektami postaci i takimi subtelnościami jak liczne zmiany wyrazów twarzy bohaterów czy ich rozmaite motoryczne dziwactwa. Półtoragodzinny soundtrack Jonathana Geera, sprzedawany osobno, za niemal połowę (!) ceny gry, to udana mieszanina temp i stylów, w której aż gęsto od instrumentów dętych i smyczków, jakim subtelnie towarzyszy pianino.
Brakuje tutaj wyzwania i iskry geniuszu, która sprawiłaby, że gracz odejdzie od monitora zmęczony, ale i smutny, że jego przygoda dobiegła końca. Mamy do czynienia z platformówką bardzo przyjemną, acz nie wyważa ona drzwi do gatunkowego panteonu.