Lordowie Xulimy nie są ani piękni, ani majętni, ani wygadani, a mimo to muszę zgiąć przed nimi recenzencki kark. Szlachetni panowie zorganizowali na naszych dyskach intelektualną biesiadę i - powiadam wam - warto przyjąć ich zaproszenie!
Nie znaczy to wcale, że gospodarze będą gościnni, przeciwnie: świat gry bez przerwy chce wytrzeć graczem podłogę. Byle strażnicy miejskiej bramy stanowią dla drużyny młodzików wyzwanie porównywalne ze zrozumieniem "Fenomenologii ducha" Hegla. Dalej wcale nie jest lepiej, ekosystem gry pęcznieje od maszkar, które trzeba wymijać, po cichu licząc na to, że za kilkanaście godzin odpłacimy im za podkulenie ogona z nawiązką.
Lords of Xulima każe nam rachować każdą wydaną sztukę złota, dumać nad każdym współczynnikiem, dokładnie przyglądać się każdemu elementowi wyposażenia, śledzić kurczący się zapasik pożywienia, nieustannie głowić się nad zagadkami, szukać alternatywnych ścieżek i testować, na co podatna jest konkretna potwora. Jes to tyleż męczące i frustrujące, co wspaniałe. Gra jak nic innego napina intelektualną muskulaturę, a jej wysokiego poziomu trudności nie daje się spłycić klasycznym "pogrinduję i wrócę". To wielkie równanie matematyczne, którego niepodobna rozwiązać, nie zrosiwszy przy tym czoła kroplami potu.
Mimo pięknego rodowodu, bo też tytuł odwołuje się do rolplejowych praszczurów rodem z lat 90., rozgrywka nie utopi was w setkach statystyk. Konstruując sześcioosobową drużynę, wybieramy portrety, boskiego patronai początkową broń. Każda umiejętność i każdy wspołczynnik są natomiast ważne i wymagają BARDZO rozsądnego planowania. System rozwoju nie jest może przesadnie rozbuchany, ale trudno odmówić projektantom, że dokładnie sobie sprawę przemyśleli. Mimo uproszczeń, brzydoty i kiepskiej fabuły. Lords of Xulima to ponad 60-godzinny bankiet, który muszę skwitować dość wysoką oceną: 7/10.